Świadectwa

 

 

Bóg, który uczy kochać 

Chcę Bogu podziękować, że się o mnie upomniał, że zawołał tak skutecznie i w najbardziej odpowiednim momencie mojego życia, choć minęły już wtedy 33 lata mojego życia. Dziś widzę to bardzo wyraźnie, ile dawał mi wolności, jak delikatne było Jego napominanie, zapraszanie do trudniejszych wyborów. Błądziłam, bo nie znałam Boga żywego. Pochodzę z domu, w którym się Boga czciło, nie kochało. Wiele nakazów i zakazów, taki był mój tata i taki obraz Boga-Ojca powstał w mojej głowie. Dom rodzinny opuściłam szybko. Założyłam rodzinę daleko od mamy i taty. Wydawało mi się, że jestem dorosła i samodzielna.

Szybko wyobrażenie o małżeństwie okazało się wielkim trudem w podejmowaniu kompromisu każdego dnia. Pan Bóg obdarzył mnie wielką miłością do dzieci. Pragnęłam dużej rodziny, ale mojego męża trzecia ciąża wprawiła w lęk czy sobie poradzimy. Dobry Bóg dał silę, aby przyjąć ten dar i właśnie przez tę córkę Jezus powiedział mi, abym kochała Go tak, jak On mnie kocha. Takie właśnie słowa wypowiedziało moje 5-letnie dziecko, kiedy składało mi życzenia okolicznościowe. W tym okresie moje dwie córki chodziły do przedszkola do sióstr Służebniczek przy kościele Ojców Jezuitów w Łodzi. Dziewczynkami opiekowała się siostra Barbara, cudowna kobieta, druga mama dla dziewczynek i moja przyjaciółka. To był czas, kiedy zapragnęłam realizować się zawodowo. Wiele pokus, wszystko wydawało się ciekawsze od męża, dzieci, obowiązków. Relacja między mną a mężem stawała się coraz gorsza. Zaczęłam żałować, że tak pokierowałam swoim życiem. Wewnętrznie było mi coraz trudniej. Czułam, że się duszę, że jestem w klatce.

Jak wspominałam, dzieci były dla mnie bardzo ważne i dla nich chciałam walczyć o dom, o rodzinę, ale nie wiedziałam jak? Do Boga szłam raz w tygodniu, w niedzielę i nie miałam pojęcia, że z Jego woli jesteśmy tu na świecie, że to Bóg ma dla nas plan na nasze życie i to najlepszy. W tymże przedszkolu spotkałam mamę jednej z koleżanek moich córek, która zaprosiła mnie do wspólnoty Zwiastowanie. Powierniczką moich problemów była siostra Barbara i ta właśnie Joasia. Ta dziewczyna umówiła mnie na spowiedź z całego życia i zaproponowała, abym podjęła seminarium eksternistyczne.  Takie seminaria organizowane są przez Odnowę w Duchu Świętym przy kościele Ojców Jezuitów.  Trzeba było przeczytać w domu 10 książek (O. Kozłowskiego – opiekuna i założyciela wspólnot Odnowy w Duchu Świętym) i być na dwóch sesjach w kościele.  Ojciec Kozłowski opisuje, jak wygląda życie z Bogiem, a jak bez Niego. Często wydawało mi się, że pisze o mnie, o przyczynach moich upadków, o złych wyborach.  Seminarium podjęłam ze wspomnianą siostrą Barbarą, która bardzo mnie wspierała w tej decyzji. Podczas pierwszej sesji po konferencji kapłana jest czas na modlitwę uzdrowienia nad każdym uczestnikiem.  Nade mną modliła się właśnie ta siostra, która dobrze wiedziała, o co prosić Boga Ojca.  Po jej ukończeniu już wiedziałam, że nic nie będzie takie samo.  Zaczęło się moje nawrócenie na włąściwą drogę z Jezusem.  Dziękuję Ci Jezu za te dwie kobiety, przez które zaprosiłeś mnie do życia z Tobą.  Pokazałeś, jak ważny jest drugi człowiek i wzajemna troska, że warto rozmawiać o swoich problemach, kłopotach, aby szukać rozwiązania na drodze wiary, gdzie wszystko wygląda zupełnie inaczej.

To już 16 lat we wspólnocie Zwiastowanie, gdzie ciągle się uczę porządkować przede wszystkim siebie i swoje życie. To jest czas wielkich łask. Zakochałam się na nowo w moim mężu, wymodliłam czwarte dziecko – chłopca, bo na świecie były już trzy córki. W Bogu odnalazłam sens życia, radość, zupełnie inną miłość, cierpliwą, wyrozumiałą. Zrezygnowałam z realizacji zawodowej poza domem. Właściwie mam wszystko, co daje mi szczęście będąc żoną i mamą. We wspólnocie spotykam wspaniałych ludzi o różnych osobowościach, z którymi obcowanie uczy wielkiej pokory. Ciągle poznaję i odkrywam Boga w sobie i w drugim człowieku.

Zawsze prowadziła mnie Maryja. Miałam i mam bardzo dobrą relację z mamą, dlatego łatwo przylgnęłam do Maryi. Ona pokazała mi miłość Boga żywego, Boga, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, który z wielkiej miłości do człowieka, wydał na śmierć swojego Syna, aby nas wybawić, ocalić. Dziękuję Ci, Panie, za 27 lat małżeństwa właśnie z tym mężczyzną, którego kiedyś nie doceniałam, że prowadzisz go swoimi ścieżkami tak, jak Ty tego chcesz, a nie ja, za moje wspaniałe dzieci, których decyzje i wybory uczę się przyjmować i szanować. Dziękuje za dar mojego życia, za wszystkie trudności, przez które mnie wychowujesz, bo Ty najlepiej wiesz, jak to robić. Jezu, ufam Tobie!

Wiesia

Przemiana życia   

Mam na imię Urszula. Mimo, że wychowywałam się w rodzinie katolickiej, w swojej wierze byłam jeszcze bardziej sceptyczna niż św. Tomasz. Ponadto na studiach – jestem inżynierem i pracowałam naukowo w Politechnice Łódzkiej – uczono mnie, że jeśli nie można czegoś zważyć, zmierzyć, obliczyć i opisać zależnościami matematycznymi, to tego nie ma. Kiedy po skończeniu szkoły średniej wyjechałam z mojego miasta i znalazłam się w Łodzi, ludzie, którzy mnie otaczali byli albo niewierzący, albo – mówiąc słowami M.L.Kinga „życie wiary ograniczali do niedzielnej Mszy Św., bez żadnego związku z poniedziałkiem”. Często dyspensowali się, ja też, nawet od Mszy św.

Jak robiliśmy pomiary w przemyśle, to dzień i noc, świątek i piątek, bo żony kolegów czekają i trzeba jak najszybciej wracać do domu. Czas modlitwy ograniczałam do absolutnego minimum. Jak organizowaliśmy wycieczkę, to najlepiej wyjechać w Boże Ciało, bo mniej urlopu trzeba wziąć i na procesję nie szliśmy.  Jak konferencja naukowa, gdzieś w górskiej miejscowości, to „zostań z nami na niedzielę, pójdziemy w góry na pół dnia, należy się nam po tej harówce. Msza św.? No, jak już musisz, to zdążysz wieczorem, na godz. 20.00, do kościoła św. Krzyża“. A pociąg stanął w polu przed Koluszkami, stał 2 godz. i oczywiście nie zdążyłam. Tak, czy inaczej, zmierzałam prostą drogą do sekularyzacji, zeświecczenia, mojego życia.

Bóg wielokrotnie usiłował zawrócić mnie z tej drogi, albo przynajmniej zatrzymać, przez wyrzuty sumienia, przez napomnienia mamy.  Ale nie słuchałam. Wreszcie upomniał się o mnie w sposób bezwzględny, drastyczy i okrutny – przez ciężką chorobę.

Mężczyzna, który mnie kochał, został zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach. Ja, z objawami ciężkiej depresji, znalazłam się w klinice psychiatrycznej. Potem konałam psychicznie przez wiele miesięcy i nic do mnie nie docierało, nawet nieuleczalne choroby w mojej rodzinie. A kiedy nafaszerowana lekami psychotropowymi stanęłam nad grobem Mamy, nie mogłam już płakać. Stojąc nad otwartą mogiłą i słysząc szelest piasku o wieko trumny myślałam: „Najlepiej byłoby położyć się tam razem z mamą. Niech mnie też zasypią, żeby nareszcie nie czuć nic“. Mama była jeszcze młoda, 10 lat młodsza od taty. Bóg nie zgodził się, żebym mogła jeszcze zobaczyć ją żywą, natomiast zgodził się żeby moja najmłodsza siostra, matka trójki maleńkich wtedy dzieci, obłożnie zachorowała. „Zabierz mnie“, błagałam, „Ja i tak nie chcę już żyć.  Zostaw matkę maleńkim dzieciom“.  Nie wysłuchał.

Kiedy wyszłam z kliniki wewnętrznie czułam się martwa. Wtedy moja przyjaciółka zaprosiła mnie na spotkanie modlitewne grupy Kaanan przy Kościele oo. Jezuitów na ul. Sienkiewicza 60. Zaczęłam uczęszczać co tydzień na te spotkania, jeździć na rekolekcje ignacjańskie do Wolborza i chodzić na Msze św. z modlitwą o uzdrowienie.

Nie uleczyli mnie lekarze. Oni wypuścili mnie ze szpitala sprawną umysłowo, ale martwą psychicznie. Moje uzdrowienie zaczęło się od krzyku do Boga: „Ulituj się, uratuj moje życie”. Potem wymodliłam zabranie nienawiści z mojego serca, wreszcie zaczęłam modlić się o uzdrowienie sióstr i braci, pogrążonych, tak jak ja, w żałobie.

Ale dzisiaj nie chcę mówić o uzdrowieniu, tylko o nawróceniu, które było konieczne do mojego uzdrowienia. Nawrócenie, to przeniesienie uwagi z nas samych na Słowo Boga i potrzeby braci. Dotychczas widziałam tylko moje cierpienie. Kiedy pojechałam na rekolekcje do Wolborza czytano list św. Piotra: „Te same cierpienia ponoszą wasi bracia na świecie”. Klęcząc pod krzyżem Jezusa uświadomiłam sobie, że jest on wpisany w życie każdego człowieka wierzącego i niewierzącego, agnostyka i ateisty. Krzyż po prostu jest w życiu ludzkim. Zobaczyłam również, że Bóg dopuszczając smutek w życiu ludzi posyła im jednocześnie potężną broń, która przed nim chroni: wiarę, nadzieję i miłość – te trzy. Nagle z całą wyrazistością stanęła mi przed oczyma prawda słów z któregoś wprowadzenia do medytacji „kiedy oczy są pełne łez, źle się widzi i trudno myśleć”. I spojrzałam na moje życie inaczej, już nie tak czarno. Bóg zabrał z mojego życia człowieka, który mnie kochał, ale zostawił mi zdolność kochania i pokazał, że mogę kochać bardziej niż kochałam wtedy. Powołał do wieczności również mamę, gdy była jeszcze w pełni sił, ale zabrał ją w stanie łaski uświęcającej i zaoszczędził mi bólu patrzenia na jej agonię. Odesłał mnie na pustynię jaką był szpital psychiatryczny, ale dzięki temu zrozumiałam co jest naprawdę ważne w życiu i że wykonywanie zawodu nie jest jego najważniejszym celem.

Pozwolił, żebym konała psychicznie przez wiele miesięcy, ale udowodnił, że nawet gdy lekarze rozkładają ręce i nic już nie mogą pomóc, On może! Czeka tylko na pozwolenie działania, modlitwę „uratuj moje życie”. Wyrwał rok z mojego życia na chorobę, ale wrócił mi pełną sprawność umysłową i nie straciłam pracy na wyższej uczelni. Dopuścił jeszcze cięższą chorobę w życiu mojej siostry, ale wrócił jej zdrowie, a choroba ta stała się dla szwagra egzaminem ze swojego powołania – nie poszukał sobie zdrowej kobiety (jak to się często zdarza) tylko sam przez trzy lata opiekował się chorą, leżącą w łóżku żoną i trójką małych dzieci i udowodnił swoim życiem, że jego przysięga małżeńska: „że cię nie opuszczę w zdrowiu i w chorobie, dopóki Bóg nie rozłączy” była autentyczna.

Zobaczyłam prawdę słów św. Piotra: „A Bóg wszelkiej łaski, który was powołał do wiecznej swojej chwały w Chrystusie, gdy trochę pocierpicie sam was udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje.“ Zobaczyłam jak ślepi jesteśmy nie wykorzystując szansy, jaką Bóg nam daje każdego dnia: „idź i pojednaj się ze swoją siostrą, z bratem swoim, współmałżonkiem, rodzicem, dzieckiem, przyjacielem, znajomym.  Pojednaj się – dopóki jesteś z nim w drodze.“ Zrozumiałam wreszcie, że Bóg zabiera mi zdrowie aby dać mi życie. I chcę być blisko Niego przez modlitwę, rachunek sumienia, sakrament spowiedzi, przez czytanie Pisma Świętego i przede wszystkim, przez Eucharystię.

Kiedy św. Tomasz znalazł się blisko Jezusa już nie chciał wkładać palców w Jego rany. Powiedział po prostu „Pan mój i Bóg mój”. Teraz kiedy jestem na Mszy św. i kapłan podnosi hostię ze słowami: „bierzcie i jedzcie oto ciało moje” też nie chcę wkładać rąk w rany Jezusa. Nie chcę też grzebać w swoich ranach i ich rozdrapywać.  Chcę uwielbić Boga słowami św. Tomasza: „Pan mój i Bóg mój“. I pozostaję w ciszy tak długo aż usłyszę w sercu: „Z każdego twojego cierpienia wyprowadzam jakieś dobro. Zaufaj mi. Moje są ziemia i czas. A gdy nadejdzie czas mej łaski przyjdę i wysłucham cię”.

„Wierzyć, to nawet nie pytać, jak długo jeszcze mamy iść po ciemku“ – pisał ks. Twardowski.

Uwierzyłam, bo w Wolborzu zdumiewałam się nad przemianą ludzkich serc, nad zmartwychwstaniem własnego serca, bo widziałam cuda jakie Jezus czyni w życiu ludzi. Świadectwa ich życia są dowodem, że w Bogu wszystko jest możliwe.

A w dzisiejszej Ewangelii Jezus mówi: „Błogosławieni, którzy nie widzieli a uwierzyli”.

Urszula

Mąż się nie zmienił 

Wychowywałam się w rodzinie laickiej. Oboje rodzice byli zapracowani, chcieli córkom zapewnić wykształcenie i dobrą przyszłość. Bardzo nas kochali, ale nie mieli czasu na rozmowę i bycie razem. Zadbali o to, byśmy z siostrą przyjęły sakramenty, ale do relacji z Bogiem nie zachęcali. Choć też i nie przeszkadzali, a ja pragnełam bliskich relacji i rozmowy. To pragnienie było cześciowo zaspokojone w oazie, do której trafiłam. Tam doświadczyłam życia wsopólnotowego. Jednak w czasie studiów wszystko się zmieniło, już nie wyobrażałam sobie dalszego „tkwienia“ w oazie.

Nowe środowisko zaczęło pociągać mnie coraz bardziej. Okazało się, że moja wiara z okresu młodzieńczego była dość płytka, bez doświadczenia głębi spotkania z Bogiem i łatwo było ją porzucić. Zachowanie moich rówieśników nie raz budziło we mnie sprzeciw, ale nic z tym nie robiłam. W konsekwencji czas dokonywania najważniejszych życiowych wyborów, w tym wyboru męża przebiegał z daleka od Boga. Kierując się głównie lękiem przed samotnością i chęcią posiadania dzieci zaczęłam spotykać się z chłopakiem, który bardzo mnie adorował, otwierał się na mnie, a nawet z mojego powodu zaczął chodzić do kościoła. Czułam się tym bardzo dowartościowana. Myślałam, że to wystarczy. To on sobie mnie wybrał, a ja nie protestowałam. Gdy zaszłam w ciążę, poprosił mnie o ręke. Znowu nie protestowałam. Nie był to jednak wybór świadomy, ani przemyślany. Nie zastanowił mnie niepokój, który czułam w sercu. Nie dociekałam, dlaczego przestałam udzielać się towarzysko, dlaczego z mojego domu zniknęli ludzie. Całą uwagę skoncentrowałam na moim partnerze. Mój związek wzbudzał protest moich rodziców, którzy widzieli, co się ze mną dzieje, ale nie wzięłam tego pod uwagę. Podobnie, jak wyznań mojego narzeczonego, który mimo oświadczyn, często mówił, ze nie widzi siebie w małżeństwie.

W tym czasie zostałam zaproszona na ślub koleżanki, podczas którego usłyszałam poruszające słowa śp. o. Józefa Kozłowskiego SJ. Dotarło do mnie wtedy, że decyzję o wyborze męża podjęłam nierozważnie i pochopnie. W sercu miałam przejmujący smutek, ale nie bardzo wiedziałam, co z tym zrobić.Ostatecznie wyszłam za maż, choć towarzyszył temu niepokój sumienia. Rodzice nie wiedzieli, że jestem w ciąży. Pobłogosławili nasz związek, chociaż ich dystans do mojego męża pozostał.

Po ślubie zamiast szczęścia, doświadczyłam uciemiężenia i poczucia, że nic więcej dobrego w życiu mnie nie spotka, a wszystko jest poza mną.  Mimo, że mieliśmy z mężem bardzo dobry start materialny, własne mieszkanie, samochód, szanse na rozwój zawodowy, nie cieszyło mnie to. Nie czułam pokoju, ani radości, tylko lęk i beznadzieję.

Mąż po ślubie bardzo się zmienił, szczególnie po narodzinach dzieci. Zauroczenie żoną ustapiło miejsca obojętności. Czułam, że zostałam ze wszystkim sama. Mąż przeniósł się do innego pokoju, aby mieć spokój, a mnie towarzyszyła coraz dotkliwsza samotność. Do tego doszły problemy z kręgosłupem. Zaczaczęło brakować siły. Bolał brak wsparcia ze strony męża. Zaczęłam odnosić wrażenie, że moje małżeństwo jest bardziej „.układem“ podjętym ze względu na ciążę, a nie byciem razem. Zrozumiałam, że gdy mąż deklarował niechęć do małżeństwa, mówił szczerze.Szybko stało sie jasne, że spotkania rodzinne, wspólne wyjazdy, a nawet wspólne posiłki czy picie kawy nie interesują go. To był dla mne bardzo trudny czas. Urodziło sie drugie dziecko, a męża w domu było coraz mniej. Zaczęłam to natarczywie drążyć i dowiedziałam się, że jestem zdradzana.  Mąż mnie zdradził!

Stanęłam na rozdrożu. Nie wiedziałam, co robić. Jak wybrnąć z tej sytuacji. Koleżanka doradzała, żebym rzuciła „tego wstrętnego dziada, który mnie tak skrzywdził“. W rozpaczy, którą przeżywałam, przypomniałam sobie czas przygotowań do I Komunii Świętej, gdy katechetka pytała nas, czy chcemy, aby Matka Boża się nami opiekowała. Zachęcała, aby odmawiać dziesiatkę różańca. Skorzystałam z tej zachęty sprzed wielu lat. Niedługo później, przez znajomą osobę zostałam skierowana do psychologa chrześcijańskiego. Na terapii odkryłam, że wcale nie chcę porzucić męża. Psycholog poradził, abym zawierzyła małżeństwo Maryi. Ktoś skierował mnie na rozmowę do śp. o. Józefa Kozłowskiego SJ, a ten zaprosił mnie do przeżycia Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym. Choć trudno mi było sobie wyobrazić, jak je przeżyć z małym dzieckiem w domu, okazało się, że synek zasypiał w ciągu dnia na tyle długo, że mogłam spokojnie poświęcić czas na czytanie i modlitwę. Bóg przyszedł z ogromną łaską i dotknął głęboko mojego serca. Już wcześnij psycholog doradzał mi, bym przebaczyła mężowi, ale to było po ludzku trudne. Zgodnie z rozsądkiem mówiłam „tak“, ale później powracały wspomnienia i złorzeczenie.

W czasie jednej z sesji seminaryjnych, podczas modlitwy wstawienniczej, o. Józef wypowiedział słowa poznania: „Jezus przychodzi do kobiety, która bardzo stara się wybaczyć mężowi, ale sama nie może tego uczynić, a On ją dotyka i to przebaczenie się dokonuje“. Wyszłam z kościoła zupełnie odmieniona. Mogłam podjąć modlitwę za męża i kobietę z którą mnie zdradzał, a nawet zrozumieć jej sytuację życiową i motywy postępowania.. Zaczęłam pragnąć bliższej relacji z Bogiem i pojednania z mężem. Pojechałam do Medjugorje. Tam doświadczyłam spotkania z Maryją, która powiedziała w moim sercu: „Rodzina jest święta“. Te słowa umocniły mnie i pokazały, że jestem na dobrej drodze, by ratować małżeństwo, a mimo zdrady męża mogę realizować swoje powołanie. Na tyle, na ile mąż mi pozwala.

Moje serce z twardego i zamkniętego, stało się czułe i otwarte. Przestało mnie męczyć bezskuteczne zapraszanie męża do wspólnego obiadu lub wyjazdu na wakacje. Pan Bóg kształtował otwartość, a nie zatwardziałość i postawę „oko za oko, ząb za ząb“. Zaczęłam pragnąć dobra dla wszystkich w rodzinie, a do rodziny należy także mój mąż.

Mąż się nie zmienił. Jest zamkniety w sobie, stroni od życia małżenskiego i rodzinnego. Bardzo dużo pracuje. Nie zdecydował sie jednak na inny związek, mieszka z rodziną. Uczestniczy w wychowaniu synów, a ci mają ojca. Staram się, na ile mogę być jego żoną. I Bóg mnie w tym umacnia, dając pragnienie życia przykazaniami. Często modlę się przysięgą małżenską i staram się być wierna wypowiadanym słowom, także poprzez dbanie o przejrzystość w relacjach z mężczyznami i troszczenie się o to, by nie były one zbyt bliskie. W sytuacji, w jakiej żyję, jestem mocno narażona na pokusy, szczególnie, że wzbudzam zainteresowanie wśród mężczyzn. Bóg mnie jednak zachęca do czujności i radykalizmu.

Kiedy jakis mężczyzna mówi mi, że ładnie wyglądam, odpowiadam: „Mój mąż też tak myśli“. Staram się ucinać krótko takie „podchody“. Pan Bóg mnie do tego zaprasza i daje łaskę wytrwałości. Staram się być określona jako żona mojego męża mimo naszej skomplikowanej sytuacji. Oczywiście nie wykluczam całkowicie relacji damsko-męskich, ale zakładam trzymanie ich „w ryzach“ i sprowadzanie na właściwy tor. Bóg nieustannie inspiruje, aby takie sytuacje stawiać w świetle i nazywać po imieniu.

Był czas, że starałam się dociec, czy moje małżeństwo zostało ważnie zawarte, rozmawiałam też o tym w kurii biskupiej. I choć przyglądając się sprawie wnikliwiej, można takie podstawy wskazać, to nie zdecydowałam się do tej pory na podjęcie kroków, by stwierdzić nieważność małżeństwa – to rozbiłoby rodzinę i odebrało ojca nastoletnim dzieciom. Czy jestem z tym szczęśliwa? Wbrew pozorom jestem bardzo szczęśliwą kobietą, bo Bóg wypełnia moje serce, daje radość, spełnienie, siły do życia. Niektórzy uważają, że kwitnę, mimo trudnej relacji z mężem.

Odczuwam także ból, że marnuje się tyle dobra w naszym życiu, gdyż żyjąc w jedności moglibyśmy doświadczać o wiele więcej błogosławieństw. Jednocześnie widzę, jak Bóg troszczy się o moje małżeństwo, pozwala współczuć mężowi, obdarzać go ciepłem. Daje także otwartość seksualną, która zazwyczaj dla kobiety bez bliskiej więzi z mężczyzną nie jest łatwa. Oczywiście stawiam też granice, staram się jednak nie kierować negatywnymi emocjami, ale pytać Boga o to, jak mam postępować. Nie szukam szczęścia poza Bogiem, bo tam go nie ma.

Joanna
(na podstawie artykułu Beaty Szymczak-Zienczyk, Szum z Nieba 5/2011)

                                                

 

Białe małżeństwo

Na pierwszych rekolekcjach dla par niesakramentalnych byliśmy 18 lat temu. Dopiero zaczęliśmy się ze sobą spotykać. I tak, prawdę mówiąc, nasze wspólne życie od tych rekolekcji się zaczęło. Byliśmy zaskoczeni, że bierze w nich udział tak wiele par. W jeszcze większe zdumienie wprowadziło nas to, że wiele z tych osób, i to młodszych od nas (a mieliśmy wtedy po 40 lat), przystąpiło do Spowiedzi i Komunii Świętej. Wydawało się nam niemożliwe – żyć jak „siostra z bratem“, ale ci ludzie byli dla nas żywym przykładem i mija 15 lat naszego małżeństwa i Pan na naszej drodze znowu stawia rekolekcje dla  par niesakramentalnych. Są one dla nas źródłem głębokich przeżyć duchowych. I jakby kontynuacją tych rekolekcji sprzed lat. Ojciec Remigiusz, który prowadził te rekolekcje, zapraszał wszystkie pary niesakramentalne na spotkanie we Wspólnocie Zwiastowanie. I my dziś w niej jesteśmy. Jest dla nas drogą i spotkaniem z Bogiem. Przeżyliśmy Seminarium Odnowy w Duchu Świętym i to, co kiedyś było niemożliwe, stało się możliwe. Kiedyś, gdy jedno z nas było gotowe stać się białym małżeństwem, nie była na to gotowa druga strona i odwrotnie. W końcu myśleliśmy, że to się stanie samoistnie. Zestarzejemy się i erotyka przestanie nas interesować. Stało się inaczej. Pan udzielił nam swojej łaski stania się białym małżeństwem. Rekolekcje dla par niesakramentalnych, Wspólnota i w końcu Seminarium Odnowy w Duchu Świętym, przygotowały nas do przyjęcia łaski powrotu do Eucharystii. Chwała Panu za wszystkie łaski. Za łaskę wspólnego, szczęśliwego życia, a przede wszystkim za łaskę swej miłości, której nam udzielał i udziela nadal.

Zdzisław i Danuta

 

Bóg Miłości

Przed nawróceniem się przez wiele lat żyłam z daleka od Pana Boga nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Kroczyłam przez życie niejednokrotnie zmieniając partnera. Po kilku nieudanych związkach czułam się wypalona i zniechęcona. Postanowiłam jednak dać sobie ostatnią szansę i tym razem za pośrednictwem internetu poszukać tego „jedynego”. I wtedy poznałam Jacka. Po krótkiej rozmowie dowiedziałam się, że jest w trakcie rozwodu, co trochę zniechęciło mnie do spotkania z nim, ale serce podpowiadało mi żebym poszła. I tak zrobiłam. Podczas spotkania Jacek opowiedział mi o tym jak w czasie Mszy o uzdrowienie Pan Jezus uwolnił go od ciężaru cierpienia. Nieustannie mówił on o Bogu Miłości, aż w końcu sama zapragnęłam Go poznać. Poszłam na Mszę, o której tak wiele dobrego słyszałam i ku mojemu zdziwieniu tydzień później przystąpiłam do spowiedzi po ośmiu latach nie spowiadania się. Jacek wspomniał również o grupie modlitewnej „Zwiastowanie”, do której od jakiegoś czasu należał. Zaproponował żebym przyszła na spotkanie. Zgodziłam się. Pomimo, iż początkowo nie widziałam sensu mojego uczestnictwa w spotkaniach, to jednak czułam wewnętrzną potrzebę przychodzenia co tydzień. Potem dowiedziałam się o seminarium organizowanym w ramach Odnowy w Duchu Świętym, w którym wzięłam udział. Od tego momentu rozpoczęła się moja „przygoda” z Panem Bogiem. Już prawie od roku żyję w czystości, choć na początku nie było łatwo. Bałam się samotności, ale na szczęście Pan zaczął wypełniać mój wolny czas. Chciał żebym Go lepiej poznała. Objawił mi przemijalność i kruchość tego świata uświadamiając w ten sposób bezsens poszukiwania szczęścia i oparcia w rzeczach doczesnych. Wyjaśnił mi, że wszyscy jesteśmy w drodze,a ziemia to jedynie krótki przystanek i to od nas zależy czy na nim pozostaniemy, czy pójdziemy dalej do celu naszej podróży, którym teraz już wiem na pewno, jest sam Pan Bóg.

Magda